z Irzkiem. Było już coraz więcej. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt.
Szliśmy na palcach, głos coraz słabiej odzywał się z pośród wysokich buków.
Siedemdziesiąt kilka, może osiemdziesiąt, chyba już dość.
Pobiegliśmy na skraj wzgórza, zadyszani, krzycząc, — Irzek będzie żył osiemdziesiąt lat, może więcej, tak powiedziała kukułka.
Ojciec bąknął przez pendzle — całkiem głupia zabawa, — i odeszliśmy zawstydzeni.
Teraz ty!
Teraz ja! — Poszliśmy „prosić“ o mnie. Stoimy w wąwozie, znów krzyczymy: — Kukułko! — pusty, okrągły głos ptaka wywołuje rok jeden, drugi, trzeci, długie równe dziesiątki.
Teraz Tanczuś.
Nie wołał, jak my, ani szyję do góry wyciągał.
— Kukułko, ile lat? — zapytał, ręee, jakby na przywitanie całego lasu rozłożywszy gościnnie.
Pusty wilgotny głos tuż nad naszemi głowami wyliczył w ciszy sześć równych czystych łat.
Tanczuś ruszył naprzód, na wzgórek, ku rodzicom. Szliśmy za nim przestraszeni. Już się ukazali, — ojciec z pendzlami w wąsach, mama obok pochylona nad książką.
Siedzieli cicho, spokojnie, jak do fotografji.
Tanczuś zatrzymał się nad nimi ze skargą, że mu kukułka wywróżyła tylko sześć lat.
Czytali, malowali. Może nie usłyszeli?
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.