Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Powtórzył głośniej.
Mama podniosła głowę, niby w nagłem przebudzeniu. Z jej oczu znikł zamglony blask czytania. Stały się twarde, ciemne, jak kamień. Całą twarz maminą jakby nagle obwinął przeciąg ogromny.
— Coś ty powiedział? — szepnęła.
Podszedł całkiem blisko i powtórzył. Książka spadła mamie z kolan, ojciec uniósł oczy z nad płótna, popatrzył i rzekł po długiej chwili:
— Tak powiadasz? — Pendzel po pendzlu wyciągał z ust, powtarzając: — Ty tak powiadasz.
Wszyscy milczeli.
Ojciec powtarzał cierpliwie, coraz weselej, tyle razy, — póki nagłe Tanczuś cicho się nie roześmiał, mama za nim... Póki Tanczuś nie przyskoczył nagle do ojea, nie schował głowy na szerokich piersiach, z których wytrysnał okrzyk:
— Moje dziecko!
Słońce zachodziło, nie mogliśmy dłużej przebywać na Panieńskich Skałach, wieczorem spodziewaliśmy się w domu pana Karmańskiego.
Pan Karmański był wysoki, miał orli nos i „chyrę“ malarską na głowie. Urodził się w tem samem mieście, co nasz ojciec, daleko nad Dniestrem. Chodził zawsze z gwoździkiem w klapie, a odznaczał się ogromnym paznokciem małego palca prawej ręki. Na paznokciu tym możnaby prztykać, jak na grzebieniu, gdyby nie obawa, że się złamie.
Jako narzędzie służył ten paznokieć do malowania pastelą.