Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/64

Ta strona została przepisana.

ściółce, takiej szabli, karabinu, halmy, całego pudełka z czarnoksięstwem, tylu różnych wspaniałych rzeczy nie widziało nasze mieszkanie, — jak mówiła Filipina, — od początku świata.
Skarby te leżały na kołdrze Tanczusia. Był przeziębiony, od czego mu oczy zmalały trochę i głos zgęstniał, cofnąwszy się z powodu obrzękłych migdałów do gardła.
Solenizant chociaż zaziębiony, gospodarował cały dzień, dając się nam bawić prezentami.
Wieczorem, gdy „się skończyli” chorzy ojca, przejechaliśmy całem łóżkiem do salonu. Podarunki rozłożyło się na podłodze od pieca aż do okien. Irzek i ja bawiliśmy się darami. Taczuś, przysunięty do fortepianu, wybierał sobie z klawjatury jakąś muzykę.
Na to wszedł ojciec, stanął w drzwiach i popatrzył. W pokoju robiło się już ciemno, — listopad przecie, — w piecu strzelał ogień. Ojciec zawołał mamę. Czekali w drzwiach oboje, czy też patrzyli, czy słuchali?
Ojciec wyjał ręce z kieszeni, podszedł na palcach do fortepianu, pochylił się nad głową Tanczusia i powiedział między złote jego włosy:
— Naturalnie, ty jesteś w środku całego domu.
Powiedział to, gdy nagłe drzwi się otwarły i wszedł jeden z naszych wujów, mały, ale srogi. z oczyma, jak świeże kasztany na uwiędłej twarzy. Wuj Kaźmierz, doktór od dzieci. Przywitał się z mamą, z ojcem, Tanczusiowi głowę odsunął z nad klawjatury, odchylił całą twarz ku światłu i popatrzył na nią uważnie, jak się czyta stronicę trudnej książki.
W salonie zapadła nagle cisza.