Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— A my?! — zawołał Irzek.
Wuj Kaźmierz machnął ręką, jakbyśmy wcale nie byli potrzebni.
Nie mieliśmy o to do niego pretensji. Irzek twierdził, że wuj uczył się zanadto chorób dzieci i na całe życie brzydzi się nawet własnych synów. Jak wiele musiał się był uczyć, miarkowaliśmy z tego, że bardzo długo mieszkał w Wiedniu na Kinderspitalgasse (tak się adresowało listy). Słowo to rozumieliśmy doskonale po polsku i po niemiecku.
Wysunęliśmy się z salonu, wuj pobył jeszcze trochę i wyszedł do przedpokoju z ojcem. Wdziewając płaszcz, powtarzał, — nie wiem, nie wiem, ale dla pewności?... Czyż nie?...
Ojciec odprowadził go aż na schody.
Z głębi z mroku jeszcze raz wypłynął niespodzianie głos wuja: — Czyż nie? dla pewności...
Nazajutrz przyszli we dwóch, ze sławnym wtedy w Krakowie profesorem Pieniążkiem.
Od rana mówiło się o tym Pieniążku, cieszyliśmy się bardzo z tego nazwiska. Nikt nie przypuszczał jakichś nadzwyczajnych cudów, ale:
Można się nazywać „pieniążkiem,“ a być człowiekiem, panem, dorosłym, doktorem, jak wszyscy. Ale, jeżeli nagle, dajmy na to Pieniążek stanie się rzeczywiście miedzianym groszem? Siedzi przy biurku pan doktór... Nagle, niewiadomo dlaczego, — pstryk, — zamiast „pana“ leży na fotelu grosz?!?
Oto rzecz zabawna, wesoła, szalona, która ostatni raz w życiu podobała się nam, trzem braciom razem...