Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/67

Ta strona została przepisana.

Przestraszyliśmy się jeszcze bardziej, — wyglądał jak spocony cyklop, z białem okiem nad brwiami.
Wuj Kazimierz przeniósł na drugą stronę doktorską lampę ojca, z blaszanym kominem. W kominie tym mieniło się rozżarzone światło.
Mama ostrożnie wybrała Tanczusia z łóżka i poniosła naprzeciw.
Jako synowie doktora znaliśmy się na badaniu gardła, na umiejętnem oddychaniu, — zatrzymać, odetchnać, nie oddychać, — i na wołaniu wporę głośno, — a-a-a-a.
Umieliśmy to doskonale, nawet bez łyżeczki.
— A-a-a-a, — które się rozłegło w piersi Tanczusia, porwane, postrzępione, sprawiło, że uciekliśmy! Przez długi, ciemny korytarz, do kuchni, do Filipiny, za beczkę z wodą.
Tu nas znalazła mama.
Taką ją pamiętam tego wieczoru — i tak było... Widziałem potem w życiu różnych ludzi, którzy szli, by spełniać rozmaite rzeczy. Jak szła wtedy nasza matka, chodzą tylko żołnierze do najcięższych sztumiów: prędko, skurczona, z głową naprzód pochyloną.
Przeprowadziła nas z kuchni do kancelarji ojca. Gdyśmy stanęli przy umywalni z przepływającą woda, puściła końce naszych palców i zapytała:
— No więc tak? No więc co?
Skądże mogliśmy wiedzieć?!
Przez twarz jej przelatywało zdziwienie tak ogromne, — ogromie, — ogromne, — jakiego w życiu nie widziałem i za największe skarby świata nigdy więcej widzieć nie chcę...