Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Pochyliwszy się, jęła szeptać do nas bardzo wyraźnie. Widziałem zbliska jej oczy. Już nie były niebieskie... Wielkie, purpurowo-czarne.
— Pójdziecie z domu do babci. Na Karmelicką. Bądźcie tam grzeczni. Tak. Gdy będziecie szli do szkoły, powiecie babci, żeby was wcześniej budziła. Nie wolno tu wstępować. Ale wstaniecie wcześniej i przed pójściem do szkoły zatrzymacie się naprzeciw naszych okien. Przed kościołem świętego Wojciecha. Będziecie czekać. Ja wyjdę do okna i zawsze dam wam znak. Słyszycie?! Porozumiemy się na migi. A teraz...
Zdawało się, że chce nas uściskać. Odsunęła się wtył.
— A teraz, pokażcie, czy umiecie? — Jak płóczecie gardło, — nie nie pamiętam!
Mówiła ciągle szeptem.
— Nie tak! — Wyjęła nam z rąk szklankę i pokazała sama. — Płókać głęboko, głęboko. Tomasz was odprowadzi. Gdzież jest Tomasz?!
Czekał w przedpokoju. Pozawijał nas, żeśmy ledwie mogli oddychać. Wziął za ręce. Zaczęliśmy iść powoli ze schodów, z tornistrami na plecach, mama w futrze na ramionach, z świecą w ręku zstępowała za nami. Poszła aż do bramy. Odwróciliśmy się, — śnieg padał, na mieście było cicho.
Jeszcze raz machnęła ręką. Pod wysokiem sklepieniem starej sieni wydała się nam bardzo malutką.
U babci, na Karmelickiej już pierwszego wieczora powarjowalibyśmy z nudów, gdyby nie nasz najmłodszy wuj, Gucio.
Babcia wystąpiła zaraz z olbrzymiemi kielichami