Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/70

Ta strona została przepisana.

poznać. Termometr „reumir*“wisiał na swojem miejscu, otulony śniegiem, jak zawsze.
Gdy się mama ukazała wszystko się nam odrazu przypomniało.
Kilka pierwszych ranków patrzyła na nas, — Irzek to doskonale powiedział, — jak na porąbane drzewo. Czyli jak na przedmioty zwykłe, obojętne.
Odchodziliśmy z przed okien smutni i zawstydzeni. Powiedziałem wtedy, że Tanczuś umyślnie choruje, by nas wykurzyć z domu.
Po tygodniu zaczęło coś się zmieniać.
Mama schudła, zbladła, sczerniała. Ale „przeciąg“, który nas tak przestraszał, ułożył się trochę na jej twarzy. Mniej mocny i gwałtowny stał się podobniejszym do zwykłego wiatru.
Nasza mowa na migi rozwinęła się bardzo dobrze. Mieliśmy już mnóstwo wypróbowanych i zrozumiałych znaków. Mama, uchyliwszy się lekko, wyciągała ręce poza siebie, niby kołysząc kogoś w czarnej głębi za szybą. Znaczyło to o chorym Tanczusiu, jak się ma.
Innemi ruchami pytała nas o nas. Pukanie do czoła i czytanie z dłoni rozłożonych znaczyło uczenie. Składanie rąk pod głowę, dobre spanie. Kilkakrotne przyłożenie palców do warg, — dobre grzeczne jedzenie.
Odpowiadaliśmy ze śmiechem, machając chusteczkami.
Po paru dniach został znów tylko jeden znak, — w głębi za szybą kołyszący czarne powietrze trwożnie uniesionemi rękami. Na twarzy mamy zbrakło już na wszystko miejsca, zostały same ostre, długie kreski.