Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/71

Ta strona została przepisana.

W tym czasie przyszedł właśnie do babci wuj Kazimierz. Popatrzył na nas mądrem, lecz obojętnem spojrzeniem, jakby zdziwiony, że ciągle tu jesteśmy. Zastanowił się i kazał się wynosić.
Irzek odpowiedział: — To się nazywa wyrzucenie kogoś za drzwi, — ale wuj powtórzył: — lepiej zdaleka ode mnie, wynosić mi się zaraz.
Rozmawiali długo z Guciem, z babką, Kazimierz chodził tam i napowrót po dywanie (dlatego słyszeliśmy, co mówi) i powtarzał dwa zdania.
Albo zdanie: — Robi się wszystko, co jest w ludzkiej mocy.

Albo zdanie: — Czy serce wytrzyma? rozumie ma ma? Czy wytrzyma?...
Od tej wizyty zaczęło cichnąć wszystko nawet tu, na Karmelickiej. Jeden Gucio był dzielny, jak zawsze. Otworzył z nami do spółki fabrykę papierowych wyrobów, które przez długie wieczory sporządzaliśmy pod jego egidą, — nikt nie wiedział, co znaczy egida?! Sporządzaliśmy konie trojańskie, łodzie pancerne, portmonetki, solniczki i papierowe strzały.
Cichło i cichło.
Przychodziliśmy codzień przed świętego Wojciecha, — napróżno. Mama nie pokazywała się w oknie.
Gdy się pierwszy raz nie pokazała, Irzek, po długiem czekaniu zażartował:
— Zobaczysz, wkońcu nasz termometr urwie się i stłucze.
Reumir tkwił przy szybie jak zawsze na miejscu, ale rozpłakaliśmy się nagle i z tym płaczem pobiegliśmy