Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/72

Ta strona została przepisana.

do szkoły. Następnego dnia rano poszedł z nami Gucio. Nie chciał wstać z łóżka oczywiście, ale gdy się już zerwał, poszedł.
Czekamy, — śnieg. Wszystko na całym rynku białością zakryte, za naszą szybą mieszkalną nikogo, ciemna pustka, jak woda.
Gucio powiada: — Możemy sobie jeszcze poczekać, wielkie rzeczy?!
Ledwie wypowiedział te słowa, aż oto w naszej szybie, jak w lustrzanej powierzchni coś się zarysowuje, coś się zbliża, znów oddala, znów zbliża, znów oddala, znów zbliża... Ukazuje się mama. Stoi prosto, — nie z tego zrozumieć nie możemy!
Chce podnieść ręce, by pokołysać ciemną głąb powietrza za sobą. Lecz nie podnosi, opuszcza...
Nie wiem, czy miała tam krzesło przy oknie, czy fotel. Nagle, jakby ją coś lekko zdmuchnęło ku przodowi, ku ramie okiennej. Opiera się na niej, pochyla głowę, przez jej malutką twarz przepływa uśmiech radosny!
Przepłynął wolniusieńko. Teraz, — bardzo ostrożnie podnosi mama rękę do ust.
Czy taką rzecz można rzucić przez szybę?... Podnosi do ust rękę i rzuca nam przez szybę pocałunek.
Gucio, — dorosły czlowiek, — rozpłakał się. Potem, żeby mama widziała wesołość, pogonił z nami do szkoły kłusem.
Triumfował cały dzień.
Po południu rozstawiliśmy naszą fabrykę w salonie, wieczorem była długa, dobra kolacja i chcieliśmy się zaraz pakować, by wracać do nas, już do domu.