Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

wiąc się do takiego płaczu, żeśmy się zasłonili i uciekli. Uciekaliśmy z myślą, że może za nami wypadła przez okno, chociaż Irzek przysięgał się, że widział zaraz za mamą wuja Kazimierza, bladego, jak upiór...
Uciekaliśmy nie do szkoły, a przez ulicę Karmelicka, do babki. Między kasarniami i kościołem złapał nas Gucio. Zawsze taki ostrożny, zapięty elegancko, goguś, — biegł w szeroko rozpiętym płaszczu.
Nie wiedział, co ma do nas mówić, on, Gucio, który zawsze wszystko wiedział! Spytał nas tylko, czyśmy jedli śniadanie. I dlaczego nie idziemy do szkoły? Gdyż babcia poszła zaraz rano, a obecnie u swojej siostry czeka na mamę.
Kiedy wróciliśmy do babcinego mieszkania, posadził nas sobie na kolana, zakrył nam oczy swemi dłońmi i dodał, — że Tanczuś już nie żyje.
— Stało się to niespodziewanie, — opowiadał Gucio, — Tanczuś już spał. Już w gardle wszystko było jak najlepiej... Gdy w nocy zbudził się, zawołał do mamy, — że mu ciemno...
Mama nasza ocknęła się, objęła Tanczusia za szyję, — za późno!
Nie rozpłakaliśmy się wcale. Gucio pogłaskał nas na dowód, że jesteśmy mężnymi, spokojnymi chłopcami. Tego się zawsze po nas spodziewał. Wierzył święcie, że nie zawiedziemy pokładanego w nas zaufania.
Nie zawiedliśmy. Chodziliśmy po mieszkaniu wyprostowani, jak struny, z głowami do góry, z niezmrużonemi powiekami. Żeby nie zawieść zaufania. Nieszczęście przytrafiło się dopiero po obiedzie, gdy z zegara babci-