Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/75

Ta strona została przepisana.

nego, jak codzień, jak zawsze, — ale o tem nie myśleliśmy dotychczas, — wyleciała z godziną kukułka.
Rozpłakaliśmy się obaj z Irzkiem. Wszystko się nam przypomniało, od początku o Panieńskich Skałach, o bułankach, jak Tanczuś ręce nasze zbierał stojąc w powozie, jak kukułka wtedy liczyła, wszystko do końca.
Chcieliśmy koniecznie wracać do rodziców.
Wuj Kazimierz, który przyszedł po południu, pocałował nas w czoło. Nie można było nawet myśleć jeszcze o powrocie. Trzeba będzie u nas w domu przedtem wszystko zdezynfekować. Potem rodzice może gdzieś wyjadą?
— Na pogrzebie też nie będziecie. Wasza matka boi się o was i ma rację.
Widzieliśmy dotąd w życiu dwa prawdziwie piękne pogrzeby, więc, — mimo wszystko, byliśmy ciekawi, jak teraz nasz wypadnie?
Pierwszy wspaniały pogrzeb, — nie licząc Mickiewicza, Lenartowicza i Matejki, — był syna jakiegoś generała, młodego oficera ułanów, księcia, który padł w pojedynku.
— Może w pojedynku, może z konia, nic was to nie powinno obchodzić, — mówił wtedy ojciec. Czyż mógł się spodziewać?...
Maszerowało masę wojska, ułanów bez końca, potem trumna w kwiatach. Za trumną szedł ojciec tego oficera, bez cylindra, z siwą głową. I znów wojsko. Zazdrościliśmy poległemu oficerowi tak wspaniałej parady i tylu orkiestr.
Drugi pogrzeb był naszego dyrektora, starego pana Nizioła. Szła wtedy cała nasza szkoła, wszyscy, — widzie-