Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/76

Ta strona została przepisana.

liśmy doskonale z okien. Przed katafalkiem szły, wzgłędnie były niesione dwie aksamitne poduszki z różnokolorowemi orderami, które pan dyrektor jakgdyby dostał za to, że umarł.
Zazdrościliśmy także i wtedy.
Przy naszym pogrzebie było nam tylko bardzo smutno.
Szary zimowy dzień. Konie zajechały po Tanczusia białe, z niebieskiemi czubami, baldachim biały i niebieski. Pochód zaraz ruszył. Trumna jechała w wielu, wielu kwiatach, najbardziej podobały się nam gwoździki, pewno od pana Karmańskiego, takie same, jakie zawsze nosił w klapie, tylko mnóstwo, — oddzielny wieniec.
Gucio stał z nami przy gościńcu i pytał natarczywie, czy widzimy naszych rodziców?
Nie widziałem ich z początku. Wpadała mi w oczy tylko Filipina, pod ścianą, na schodkach sklepu z nićmi, pana Zimlera. Mówiła coś do siebie, pewno modlitwy, ale Filipina modlitwy nawet umiała mieszać z wymyślaniem.
Rodziców zobaczyłem trochę dalej, przy ulicy Siennej. My z Guciem posuwaliśmy się wzdłuż szpaleru, oni szli zaraz za trumną.
— Widzisz ich nareszcie, — westchnął Gucio, — zapamiętaj, są bardzo nieszczęśliwi.
Cóż można było zapamiętać „z ojca“?! Nie. Z postawionego kołnierza futrzanego podnosił mu wiatr włosy do góry i chwiał niemi na mrozie.
Mama szła w czarnej salopie i w swojej czapce bobrowej, — nosiło się wtedy takie duże czapki. Przy ulicy