Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Siennej, na rogu, odwróciła się do nas. Wyglądało, jakby ją ktoś nagle strasznie mocno uderzył, a ona chce się nam o to poskarżyć. Jej zmizerowana twarz skurczyła się, zacięła, zamknęła, poczem nagle wszystkie rysy otwarł niepowstrzymany płacz: idący już niewiadomo skąd, tak wielki, że dotychczas, ile razy widzę jakiś kielich, urnę, z której przelewa się za brzegi, dziesięć, sto, tysiąc razy za brzegi, — wspominam te jej łzy.
Parę dni po pogrzebie odprowadziła nas do naszego domu babcia, własnoręcznie. Otworzył ojciec. Nas wpuścił, babce kiwnął na obie strony rękami, że nie.
Jedliśmy razem z rodzicami, chodziliśmy znowu po całem mieszkaniu, pachnącem karbolem, i — mimo, że paliło się w piecach normalnie — marzliśmy...
W ciszy i w świetle naszego domu marzliśmy na kość.
Nie było się czem bawić. Wszystkie zabawki dezynfekowały się jeszcze na strychu. Wieczorem, przed pójściem spać, powiedział Irzek, że naprawdę — Tanczuś był pośrodku naszego domu. Teraz nigdy już nic na swoje miejsce nie wróci. I my też powinniśmy umrzeć...
Na szczęście wnet musiało się odmienić z powodu nieznacznego pozornie wypadku. W sobotę, jak zawsze, przyszły z poczty gazety medyczne.
Ojciec wziął je od Tomasza i poszedł do swego pokoju, gdzie, nie przyjmując teraz chorych, siedział sam od rana do wieczora. Z pokoju tego rozległ się nagle krzyk ojca.
Krzyk długi, równy, który nie przemija, który się unosi i trwa na tem samem miejscu, jak mur.