Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/78

Ta strona została przepisana.

Poleciała mama, Filipina, Tomasz, nawet my, — wszystkie drzwi całego mieszkania stały otworem, w ciemnościach. Ojciec szedł przed siebie, machał rozwiniętą gazetą, jak się może macha białym sztandarem na zawieszenie broni. Machał i krzyczał i mówił wszystkim meblom, kątom, pokolei we wszystkich pokojach i po drodze wszystkim oknóm.
— Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę! W dwa tygodnie później, ludzie słyszycie?! W dwa tygodnie później!...
Znacznie później objaśnił nas wuj Kazimierz, co to było. W dwa tygodnie po śmierci Tanczusia uczeni wynaleźli na świecie lekarstwo na dyfterję.
Po wypadku z gazetą rodzice zapakowali mały kuferek i odjechali.
Zostaliśmy na łasce Tomasza i Filipiny. Na dobrej łasce starych, zmęczonych sług.
Od nich nauczyłem się wtedy nie mniej, niż od rodziców. Nauczyłem się kochać prostych ludzi i jeżeli dziś żaden trud pospolity nie daje mi spokoju, a przeciwnie serce całe ma po swojej stronie, jeżeli w starym łachmanie rozumiem wielką godność, w kruszonych przy drodze kamieniach zwycięstwo najtrudniejsze, — zawdzięczać to muszę opowieściom Tomasza o sprytnym okpiświacie i srogim prawdom Filipiny o jej łajdaku-mężu.
Dni nasze szły po dawnemu między szkołą a domem. Wolny czas spędzaliśmy z Tomaszem, lub Filipiną.
Prosiliśmy Tomasza, by siedział z nami w salonie. Skore nie chce w salonie, przynajmniej w kancelarji ojca, gdzieby miał wygodny, wyścielany fotel. Tomasz