Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/79

Ta strona została przepisana.

nie chciał pchać się na pokoje, za żadne skarby. Mówił, że zawsze znał na świecie swoje miejsce.
Całe popołudnia siedzieliśmy z nim w przedpokoju na ceratowej kanapie pod drukowanym Otellem. Teraz dopiero wyszło najaw, że Tomasz służył zamłodu w artylerji fortecznej, nosił jeden czerwony lampas, gdy generałowi należy się wszystkiego dwa. Czy wobec tego każdy żołnierz artylerji fortecznej nie stanowi pół generała?
Teraz dopiero okazało się, że jak ojcu naszemu, gdy sobie maluje w kancelarji, przeszkadzają dzwonki chorych, tak samo przeszkadzają Tomaszowi, gdy nam opowiada o okpiświecie, grającym na organach albo malującym przejścia Żydów przez morze na czerwonej desce.
Aby nie tracić czasu, przestaliśmy jeść w jadalni. O wiele lepiej smakowało nam w kuchni na połupanych talerzach. O ile Tomasz zachwycał nas opowieściami, o tyle Filipina krzepiła, wymyślając na pańskie wydziwiania, czyli na naszych rodziców.
— Każdemu się przytrafi taka śmierć, — mówiła niecierpliwie, — no i co? I nie, żyje i musi swoje robić. Może nie?!
Pytaliśmy, jaka się Filipinie śmierć przytrafiała?
Jaka śmierć? Mąż sprzedał korale, ostatnie pierzyny pozastawiał, że już do nich nigdy nie wróciła, a dzieci, jak zaczęły jednego roku umierać, to ich poszło jednym ciągiem siedmioro, najstarszy odchowany już, piętnastolatek.
Przejęłiśmy się tą sprawą i choć Filipina była stara, pomarszczona, chcieliśmy ją pocałować w rękę. Nie zgodziła się, narobiła hałasu, ale od tej chwili coś się w nas przełamało.