Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/81

Ta strona została przepisana.

herbatę, niewiadomo skąd znalazły się świeże ciastka z cukierni naprzeciw, pewno z Sukiennic. Gucio zaczął nam opowiadać, co się dzieje. Nic się nie działo strasznego, choć wszystko razem było jeszcze ciągle bardzo smutne. Rodzice zostawili nas tu nie dla zabawy oczywiście, czy też przez zapomnienie, ale ponieważ bardzo cierpią i nie chcą, byśmy na to patrzyli.
— To znaczy, — spytałem, — że co? — To znaczy, że bardzo dużo, — odpowiedział Gucio. — To znaczy, że wiesz co? że ojciec, ojciec twój, znany, ceniony doktór, tam na wsi wysadza ścieżki kamieniami! Ze stodoły do dworu. Z dworu aż przez ogród. Sam nosi cegły, potem siedzi na ziemi. Kładzie te cegły, czy kamienie, niby brukuje, bo rozmawiać z nim nawet nie można. Samo mówienie go boli.
— Czy musi brukować?
— Mie musi, ale nie może widocznie robić nic innego.
— Siedzi na gołej ziemi, — przestraszyliśmy się z Irzkiem.
— Tak, na ziemi.
— Na błocie?
— Na błocie.
— A jak jest deszcz?
— I w deszcz.
Na płacz się nam zbierało, gdy znowu wszedł wuj Kazimierz. Napił się herbaty, pogłaskał nas po głowach, ale nieuważnie, jakby tylko przypadkiem. Kazał sobie pokazać języki, poczem strzepnawszy palcami zawołał Tomasza.
Aż się nam w piersiach otwarło ze zdziwienia. Wuj