Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/85

Ta strona została przepisana.

tych ust głos cienki, słaby, znużony, jak czasem leci przez topole, niby głos a właściwie już nic prawie.
Poszliśmy razem i od tego dnia już tylko przy nas oglądała te rzeczy. Niech klęczy przed szufladami, niech płacze, niech głową uderza o kant, ale przy nas.
Trwało tak kilka miesięcy. Z początku płakaliśmy razem z nią. Potem siedzieliśmy cicho obok, na kanapie.
Któregoś razu, nie wiem dlaczego, jakoś na wszelki wypadek, czy też może niechcący, wziąłem ze sobą w kieszeni kilku naszych papierowych żołnierzy. Jakich badź, bez żadnego zamiaru; jeden był kosynier, jeden Moskal. Grek i dwóch Turków.
Mama klęczała przy szufladzie, Irzek siedział cicho na kanapie, a ja nagle bez żadnej myśli zacząłem sobie cicho na krześle ustawiać Turków, Greka, Moskala.
Irzek obraził się, powiedział, że jestem ordynus, ale na drugi raz też przyszedł z żołnierzami. Potem znów, kiedyś później zapomnieliśmy ich wziąć. Mama stała zamyślona przed ubrankiem Tanczusia, zaraz obok, na podłodze leżały pudełka z jego żelaznymi ułanami. Przypełzliśmy pocichu, odsunęliśmy pod stół pudełko i cichutenieczko zaczęliśmy wystawiać tych ułanów z atłasowej ściółki na podłogę.
Byli śliczni, naturalnie nowi, ani jedna krzta lakieru nie była jeszcze odłupana. Kazaliśmy im jechać, najprzód gęsiego, potem w dwójkach, — nagłe inama odwróciła się.
Krzyknęła i wybiegła.
Schowaliśmy się w kącie. Wrócił sam ojciec. Usiadł