Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/86

Ta strona została przepisana.

na ziemi, wyciągnął rękę, zapewne, żeby pozbierać tych ułanów, ale ręka mu się już dalej nie ruszyła...
Był to dziwny widok: ojciec, siedzący w pełnym ubiorze na podłodze z nieruchomą ręką, naprzeciw której wyjeżdżają z pod stołu dwójkami ułani. Nie wiem, jak długo tak siedział. Powstał, wyprowadził nas z kąta, pogłaskał pod brodę.
Powiedział bardzo łagodnie: — Złóżmy to chłopcy. Mogę wam kupić innych żołnierzy, ale temi nie bawcie się. To przecież pamiątka...
Nie skończył. Chwycił nas w ramiona i rozpłakał się straszliwie, jak małe dziecko.
Nasz ojciec!
Od tego czasu, powoli, powoli, wszystko zaczęło się wyjaśniać. Ciągle jeszcze nikt do nas nie przychodził, prócz pana Karmańskiego, ale pan Karmański był najlepszym przyjacielem ojca. Przynosił ciągle nowe swoje proszki do farb, przez siebie wykręcone, które jako krajowe farby miał wysłać na jakąś pierwszą Wystawę Krajową do Lwowa.
Nie wiedzieliśmy, gdzie to będzie i kiedy. Ponieważ ojciec lubił mówić o tej wystawie, uśmiechaliśmy się na jej wspomnienie zawsze bardzo życzliwie.
Zaczęliśmy powoli wychodzić na spacery. Na Wawel, albo nad Wisłę. Ojciec rozglądał się, jak po nieznanym kraju. Trzeba przyznać, że co obiecał dotrzymał. Powiedział, — mogę wam kupić innych żołnierzy — i pewnego razu, ni z tego ni z owego przynieśli nam ze sklepu dużo pudełek z prawdziwymi, żelaznymi żołnierzami. Byli tam nawet ułani, tacy sami, jak po Tanczusiu.