Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/88

Ta strona została przepisana.

kładał ręce do widoków, do niskich chałup, do płotów przydrożnych, drżących w świetle zachodu, i powtarzał:
— No więc to my jesteśmy, to my, czy rozumiecie? To wszystko razem, te chałupy, drzewa, konie, studnie, lasy, — i ci, których niema, — to my...

I JUŻ WRACAMY

Już czas się między nami położył, rozciągnął i przepłynął. Tyle życia, wydarzeń, tyle przeróżnych dziejów. Ogień już czerwieni siwe skronie, co minęło, nie wróci.
Wołać, wspominać?!
Trwasz krócej, miły człowieku, niż strzęp dymu, zbłąkany dziś wieczorem pod gałęzie cienistej jabłoni. Obraz twój, nasze życie, stojących tu przy krzewie płomienistym mniej waży, niż nieznaczne drgnienie powiek!
Mój czas i nawet wasze dnie najdroższe, synowie.
Nie w tem sprawa najważniejsza. Rzecz w tem, iż z niewiadomych głosów powstają niewiadome dopusty, radość się poi piołunem, a znów z nieszczęścia doświadczenie wynika.
Rzecz więc w tem, iż w uplątaniu naszem jedni drugim służymy ubogą, lecz bezcenną pomocą, wzrost jednych drugim ciężar z bark zdejmuje, z domostwa zachwianego wybiegamy na szerokie trakty — i tak idziesz w nieznaną stronę daleką, ty, ja, wszyscy, za światłem, które nawet z najzimniejszych palców śmierci połyska blaskami przyszłości.