Napróżno szukam w jakichś początków, — dzień ten stał się i popłynął naprzód, odrazu pełen pogody, biegania, okrzyków, pośpiechu i szczęścia.
Wszystko odbywało się nagle:
Wystrojono nas w nowe ubrania, — dotąd widzę na granatowym rękawie wyszytą kotwicę czerwoną, — kiedyż więc wyciągnięto te bluzki uroczyście z komody?!
Nikt nie pamięta.
Robił się obiad dla gości, ciotek, wujów i różnych znajomych, miał być pan Karmański, pan Gall, może nawet pan Kossak, Filipina „wpadała do kredensu“, różowa, omączona, zasapana, — kiedyż naradziły się z mamą, co będzie na leguminę?!
Nikt nie wie.
Napróżno szukam wszystkich ważnych początków, — dzień ten rozmachał się sam, pogodny, wykąpany, czysty, wygładzony nad całem miastem, bez jednej chmurki.
Irzek i ja siedzimy zawczasu w salonie, przy oknie. Przy jednem, to przy drugiem. Próbujemy, gdzie lepiej?
Siedzimy i czekamy.
Dziś, gdy te chwile wspominam, stare serce moje ze wzruszeniem wędruje po kamykach krakowskiego