Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/91

Ta strona została przepisana.




Pan fryzjer Finkiel ostatni raz pociągnął przez dłoń rozprostowaną, potem jakoby ukłonił się brzytwą w powietrzu i podszedł do ojca naszego, siedzącego na fotelu.
Lubiliśmy tę chwilę.
Ojciec namydlony wyglądał na staruszka z siwą brodą. Pan Finkiel pachniał swym lustrzanym sklepem fryzjerskim, przynosił torebkę z rozmaitemi przyborami do golenia, z kieszonki sterczały mu grzebienie, niekiedy nawet nam przycinał grzywki, a zawsze miał jakieś nowe wiadomości, co sprawiało, że ojciec z oczami utkwionemi w sufit musiał odpowiadać:
— Bójże się pan Boga, panie Finkiel, czy to możliwe?!
Gdy rozmowa ustawała, słuchaliśmy miłego skrobania brzytwy.
Zgolone mydło piętrzył sobie pan Finkiel na wskazującym palcu. Umiał na nim utrzymywać całe góry piany. Przechylały się niebezpiecznie to w jedną stronę, to w drugą, a my czekaliśmy, aż spadną. Naogół nigdy nie spadały, — tymczasem dziś piana nie spiętrzyła się nawet na palcu.
Mydło, rozrobione rzadko, ciapało na serwetę białemi placuszkami, pan Finkiel nie sobie z tego nie robił. Opo-