Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Co pan Finkiel powiedział ojcu?
— Byłeś przy tem, więc chyba słyszałeś — zniecierpliwiła się mama.
— Być a słyszeć to wielka różnica — odpowiedział Irzek i narazie zapomnieliśmy o panu Finklu.
Można było śmiało zapomnieć, mimo jego przepowiedni nic się w niczem nigdzie nie zmieniło. Po powrocie ze Lwowa, z wspaniałej Pierwszej Wystawy Krajowej, na której słyszeliśmy pierwszy raz w życiu operę Straszny Dwór i poznaliśmy całe kupy przeróżnych lwowskich krewnych, i na której pierwszy raz w życiu zgubiłem się, choć mnie prędko znaleźli, żyliśmy po dawnemu.
Śniadanie, obiad, kolacja, oczywiście, — szkoła, spacer — i wogóle wszystko, jak zawsze.
Powiedzenie pana Finkla sprawdziło się nie odrazu, a później, po dość długim czasie. W jaki sposób szły różne przygotowania do tego, by się te słowa sprawdziły, nie wiedzieliśmy. Może w ten sposób, że zaczęli u nas bywać całkiem inni ludzie, niż dawniej?
Naprzykład nasz pan Karmański, urodzony tak samo, jak nasz ojciec, nad Dniestrem, pan Karmański, który ilekroć był na obiad zając, mówił „zając nie przymierzając“, — poszedł w kąt.
Pan Galł z długiemi stwemi włosami — w kąt.
Wszyscy panowie, z którymi ojciec grał dawniej w winta albo w taroka, — w kat.
Zaczęli bywać całkiem inni, główuje zaś dwaj. Jeden umiał łamać w ręku jabłka i mówił zawsze o mieszczaństwie. Pan Białkowski. Siłacz!