Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Drugi, — którego nazwiska nie pamiętam. Drugi mówił miłym głosem, wedle ówczesnego mniemania naszego głosem podziemnym. Nosił futro-czamarę. Wspaniale wymawiał słowo lud. Trącaliśmy się zawsze wtedy z Irzkiem.
Nie „lud, lecz „l-l-l-lud’“,
Pewnego razu przyszedł z egzaminu uniwersyteckiego we fraku i w żółtych trzewikach. Mama życzyła mu wszystkiego najlepszego. Gdy pożegnał się, rzekła do ojca:
— Zdał, zdał, bardzo mnie to cieszy, ale frak i żółte trzewiki to już za dużo, dziękuję ci bardzo.
Oprócz tych dwóch zjawili się inni, którzy nie mieszkali w Krakowie, lecz przyjeżdżali zdaleka. Przychodzili na podwieczorki. Opowiadali rzeczy tajemnicze, pytając zawsze, czy można przy nas mówić?
Ojciec machał ręką na znak, że przy nas wszystko można. Miał rację. Do podwieczorków tych występowało zawsze ogronme pudło blaszane z angielskiemi albertkami, których smak był bardzo dziwny. Musiało się ich jeść ogromnie dużo, by dojść do właściwego sensu.
W czasie tego bywania, przyjeżdżania, podwieczorków i pudeł z albertkami sprawdziły się całkiem nieoczekiwanie słowa pana Finkla. Pewnego wieczora ojciec długo chodził po salonie, naradzał się z mamą, wracając ciągle do tego samego, to znaczy, że jest źle i tak dalej być nie może!
Dwa dni później bawiłem się najspokojniej u nas w pokoju, gdy wpadł Irzek, biegiem, na palcach.
— Co?
— To!