Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Ale co?!
— To się już dzieje!
— Gdzie?
— U nas!
— Ale co?!
— Gazety!! Nic nie mów, zaraz zobaczysz!
Podkradliśmy się do kancelarji. Jakiś człowiek w granatowym kaftanie wykładał na nowy, specjalny stół całe pliki gazet. Polskich, niemieckich, nawet francuskich.
Poszedł, a już pod wieczór zaczęli przestawiać całą kancelarję. Stół z gazetami zajął prawie pół ściany. Obejrzeliśmy jakie, czy z obrazkami, czy bez? Były gazety grubsze i cieńsze, składane i do przecinania, każda miała swój własny zapach.
Francuskie, może dlatego, że jechały zdaleka, pachniały powidłami, niemieckie blachą. Nasze, wedle Irzka, pomidorami, wedle mnie, skórą tylko.
Od czasu napływania gazet zaczęło się zmieniać nietylko u nas w domu, lecz także między mną i Irzkiem.
W domu: — nie można mamy oderwać od czytania. Ciągle gubiła klucze w tych ogromnych stosach papieru.
Tomasz, wedle własnego wyrażenia — nic nie mógł znaleźć na swem miejscu.
— Czego się człowiek „tchnie“, — narzekał, — jakiego świstka, śmiecia, wszędzie wszystko potrzebne. Nie będzie z tem nigdy końca!
Chodził codzień rano z irchową ścierką dokoła gazetowego stołu, niby obkurzał a walił w poukładane grzędy dzienników, aż klaskało po całem mieszkaniu.