Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Narodu należą się z kosza Irzkowi, wszystkie wycięte Czasy mnie.
Nasza kłótnia o gazety nie była niczem znów tak bardzo głupiem, skoro starsi, nawet ojciec i nasz uczony stryj Ernest, kłócili się o to samo. I jeszcze jak!!
Działo się to w laboratorjam naszego stryja, przy ulicy Gołębiej, w sobotę po południu, kiedy miał trochę więcej czasu i kiedy — jak mówił — uczniowie pozwalali mu choć trochę odetchnąć.
Kręciliśmy się cicho wśród przeróżnych maszyn, spoconych rurek szklannych i różnych zakurzonych przyborów. Udawaliśmy, że nic nie słyszymy. Nibyto bawimy się cybuchami stryja, które rzędem, jak karabiny na odwachu, stały w stojaku pod ścianą.
Starsi kłócili się. Chodzili po pracowni tam i napowrót, jak dwie potęgi. Stryj Ernest taczał się w chodzie z nogi na nogę. Ojciec coraz niżej uginał się w kolanach. Czasem spotykali się na środku. Wtedy stryj Frnest, mówiąc, uśmiechał się z politowaniem, a ojciec podnosił głos do prawdziwego gniewu, jak kiedy jest głodny przed śniadaniem.
Zaczęło się nam robić straszno. Padały słowa coraz trudniejsze a głośniejsze. Głównie jedno: urna wyborcza. Mówili o oddawaniu głosów do tej urny. Kto tam pójdzie, z jakiem czołem przed nią stanie?!...
Na szczęście od czasu do czasu ukazywał się w drzwiach jakiś uczeń, z flaszką lub rurką szklanną w ręku. Dorośli nie zwracali na to uwagi. Trzeciemu takiemu uczniowi, oczywiście żeby nie widział ani stryj, ani ojciec, zaczęliśmy z poza rzędu fajek dawać po-