Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/040

Ta strona została przepisana.

mowie i tworzeniu projektów; tymczasem Joanna, zadowolona z teraźniejszości i spokojna o przyszłość, zasnęła w fotelu.
W chwili, kiedy nareszcie i oni już mieli udać się na spoczynek, pani Sarrasin rzekła do syna.
— Nic mi nie mówisz o Marcelim. Czy nie zawiadomiłeś go o tem co ci ojciec napisał? Cóż on na to?
— Oh! — odpowiedział Oktawiusz — znasz Marcelego! To więcej niż filozof, to prawdziwy stoik! Zdaje mi się, że przestrasza go trochę ten olbrzymi spadek. Lęka się o nas, z wyjątkiem ojca, którego zdrowy rozsądek i nauka uspokajają go. Ale co się tyczy ciebie matko, i Joanny, i mnie nadewszystko, nie taił się z tem, że wolałby był skromną fortunę, dwadzieścia pięć tysięcy liwrów dochodu...
— Może Marceli ma słuszność — odpowiedziała pani Sarrasin, patrząc na syna. Nagła fortuna może być bardzo niebezpieczną dla pewnych charakterów!
Joanna przebudziła się w tej chwili. Usłyszawszy ostatnie słowa matki — odezwała się przecierając oczy.
— Pamiętasz, mamo, coś mi powiedziała kiedyś, że Marceli ma zawsze słuszność! Ja wierzę temu, co mówi nasz przyjaciel Marceli.