Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/053

Ta strona została przepisana.

do redakcyi okazałej Nord-Zeitung, która umieściła ja w drugiej kolumnie stronnicy trzeciej, opuściwszy tylko tytuł, nadto szarlatański, dla tak poważnego organu.
I tak przeszedłszy wszystkie koleje, kronika dostała się nareszcie 3 listopada wieczorem w ogromne ręce grubego saskiego kamerdynera, a z nim wstąpiła do gabinetu pana Szultze, profesora uniwersytetu w Jenie.
Osobistość ta, pomimo wysokiego stanowiska swego, nie miała w sobie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nic nadzwyczajnego. Był to mężczyzna lat czterdziestu pięciu lub sześciu, dosyć wielkiego wzrostu; szerokie ramiona jego wskazywały silną budowę; czoło było łyse, a trochę włosów, które pozostały na tyle głowy i na skroniach, przypominały barwę lniano-blond. Oczy jego były niebiesko-blade, jedne z tych, co to nigdy nie zdradzają myśli. Żadne światełko nie błyska z nich, a jednak spojrzenie ich niepokoi tego, na którego padnie. Z poza ust ważkich, których głównem zajęciem musiało być rachowanie słów, jakie przez nie przejść mogły, ukazywał się podwójny szereg straszliwych zębów, z tych co to nigdy nic wypuszczają zdobyczy raz pochwyconej. Wszystko to składało się na całość, dosyć niepokojącą i nieprzyje-