Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/075

Ta strona została przepisana.

skorupa ze skał, ziemi i stuletnich sosen, pokrywająca bryłę z żelaza i węgla kamiennego.
Jeżeli samotny turysta zechce tu podsłuchać głosy otaczającej go natury, o ucho Jego nie odbije się, jak na wyżynach Oberlandu, harmonijny szmer życia, tonący w wielkiej ciszy gór. Usłyszy tylko z daleka dochodzący go odgłos bijącego młota, a pod nogami poczuje przytłumione wystrzały prochu. Zdaje się, że grunt ten przysposobiony jest jak spód teatru, że skały te wydają dźwięk taki, jakby puste były, i że lada chwila zapadną się gdzieś w tajemnicze jakieś otchłanie.
Drogi, pokryte popiołem i koksem, wiją się dokoła gór. Z pod żółtawych kępek traw wyglądają małe kupki żuzli, mieniących się kolorami tęczy, jak oczy bazyliszka. Tu i ówdzie stara studnia opuszczonej kopalni, popsuta deszczami, chwastami opleciona, ukazuje swą paszczę otwartą, niby otchłań bez dna, niby krater wygasłego wulkanu, Powietrze, przesycone dymem, wisi nad ziemią jak ponury płaszcz. Żadnego ptaka nie ujrzysz, owady nawet zdają się uciekać stąd; nikt jeszcze nie widział tu motyla.
Fałszywa Szwajcarya! Na północnej granicy jej, w miejscu, gdzie pasmo poprzecznych gór zlewa się z płaszczyzną, między dwoma pasmami małych wzgórz, otwiera się tak zwana