u słupa K, stojącego na brzegu drogi, naprzeciw wielkiej bramy, nad którą wyryta była takaż litera na kamieniu, i przedstawił się odźwiernemu.
Tym razem zamiast żołnierza miał przed sobą inwalida o drewnianej nodze z medalami na piersiach.
Inwalid popatrzał na papier, położył na nim nową pieczęć i rzekł:
— Prosto przed siebie. Dziewiąta ulica na lewo.
Młody człowiek przebył tę drugą Iinię oszańcowaną i znalazł się nakoniec w oddziale K.
Droga, poczynająca się od bramy, była osią jego. Po obu stronach ciągnęły się pod kątem prostym szeregi jednostajnych budynków.
Łoskot maszyn był tu ogłuszającym. Szare budynki, podziurawione tysiącami okien, podobne były raczej do żywych potworów, aniżeli do martwych rzeczy. Ale nowo przybyły musiał być oswojony z podobnym widokiem, bo nie zwrócił nań najmniejszej uwagi.
W pięć minut odnalazł ulicę IX, pracownię 743, i wszedłszy do biura, pełnego tek i rejestrów, stanął przed nadzorcą Seligman’em.
Ten wziął papier zaopatrzony w potrzebne podpisy, sprawdził je i podnosząc oczy na młodego robotnika, zapytał:
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/081
Ta strona została przepisana.