Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/101

Ta strona została przepisana.

więcej. Ileż razy oczekiwała przy tej rozdziawionej paszczy, mającej osiemnaście stóp średnicy, i śledziła wzrokiem wzdłuż obmurowania z kamienia ciosowego, spuszczającą się podwójną klatkę dębową, w której przesuwały się beny, umocowane do liny i zawieszone na stalowych blokach: ileż razy zwiedzała zewnętrzną budowę kopalni, budynek maszyny parowej, izdebkę markiera i resztę! Ile razy grzała się przy silnym zawsze ogniu owego ogromnego kosza żelaznego, przy którym górnicy suszą odzienie swoje, wyszedłszy z otchłani, lub niecierpliwie zapalają swe fajki. Jak bardzo oswojoną była z hałasem i ruchem, panującym przy tej piekielnej bramie! Ileż razy widziała przy pracy robotników, mających rozmaite zadania: jedni odczepiali wagony, naładowane węglem, drudzy gatunkowali węgiel; byli tam pomywacze, mechanicy, palacze i t. d. Nie mogła też widzieć, a jednak widziała dobrze oczami serca to, co się działo, kiedy klatka zniknęła, unosząc garstkę robotników, a między nimi męża jej niegdyś, a teraz jedyne dziecię!
Słyszała ich głosy i śmiechy oddalające się, słabnące, wreszcie ginące w głębi. Myślą dążyła za tą klatką, zanurzającą się w czeluść ciasną i prostopadłą, o pięćset, sześćset metrów, cztery razy tyle, co wysokość wiel-