ziemi... Nie można tu pozostawać; mówię o tych, którzy nie mają przyrządu Galiberta. A my z panem nadzorcą, jeżeli się zgadza, będziemy dalej, szukali.
Kiedy przystano na to, Marceli i nadzorca, wziąwszy każdy z nich w zęby koniec rurkiod skrzyni swej z powietrzem i zatknąwszy kleszczyki na nozdrza, zagłębili się w szereg starych galeryi. W kwadrans później wyszli z nich dla odnowienia powietrza w rezerwoarach, co zrobiwszy, szli dalej znowuż.
Za trzecim razem, usiłowania ich zostały uwieńczone. Zdala, w ciemności, dostrzegli małe niebieskawe światełko lampy elektrycznej. Pobiegli w tę stronę...
U stóp muru wilgotnego leżał nieruchomy i zimny już biedny mały Karl. Sine usta jego, twarz nalana, puls niemy i cała postawa wyraźnie mówiły, co się z nim stało.
Chciał podnieść coś z ziemi, nachylił się i dosłownie utonął w gazie dwutlenku węgla.
Nic nie zdołało przywołać go do życia. Śmierć zaszła już od czterech czy pięciu godzin. Nazajutrz wieczorem, nowy cmentarz Stahlstadtu miał o jeden grób więcej, a biedna pani Bauer została wdową po dziecku, tak jak była już wdową po mężu.