Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Byka, której dotąd nasrożoną głowę widział zdala niknącą w obłokach,
Widok, jaki odkrył się przed nim, należał z pewnością do najbardziej niespodzianych. Wyobraźcie sobie człowieka, nagle, odrazu przeniesionego z pracowni europejskiej, hałaśliwej, pospolitej, w głąb dziewiczego lasu zwrotnikowej strefy. Taka to niespodzianka czekała Marcelego w środku Stahlstadtu.
Znalazł się we wspaniałym parku Herr Schultze’a. Wysmukłe palmy, gęste banany, grube kaktusy, tworzyły ciemny gąszcz. Rośliny pnąc się z wdziękiem, opasywały wiotkie eucalyptusy, zwieszały się zielonymi wieńcami lub opadały w bogatych warkoczach. Najdziwaczniej wyglądające tłuste rośliny kwitły w gruncie. Ananasy dojrzewały obok pomarańcz. Kolibry i ptaki rajskie roztaczały na wolnem powietrzu przepych pierza swego. Nakoniec, sama temperatura była tak zwrotnikową jak cała roślinność.
Marceli wodził oczami, szukając kaloryferów i okien, które dokonywały cudu tego, i osłupiał na chwilę widząc tylko błękit nieba.
Później przypomniał sobie, że niedaleko stamtąd była kopalnia węgla, paląca się ciągłym ogniem, zrozumiał, że Herr Schultze dowcipnie zużytkował te skarby podziemnego