Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/125

Ta strona została przepisana.

ciepła i, metalicznemi rurami sprowadzając je, urządził stałą temperaturę cieplarni u siebie.
Ale chociaż rozum młodego alzatczyka wytłómaczył mu zagadkę, oczy jego jednak oczarowane były zielonością trawników, a nozdrza z zachwytem wchłaniały zapach, napełniający atmosferę. Wynagradzał sobie teraz sześć miesięcy czasu, które spędził nie widząc ani jednego źdźbła trawy. Ulicą wysypaną piaskiem doszedł po nieznacznej pochyłości do marmurowych schodów, ponad którymi panowała wspaniała kolumnada. W tyle wznosiła się olbrzymia masa wielkiego czworokątnego gmachu, który był jak gdyby podstawą Wieży Byka. W przysionku Marceli spostrzegł siedmiu czy ośmiu lokajów w czerwonej liberyi i szwajcara z kapeluszem o trzech rogach i halebardą; zauważył też bogate kandelabry z bronzu między kolumnami, a kiedy wstępował na stopnie, usłyszał lekki huk, z którego domyślił się, że pod stopami jego przechodziła podziemna kolej żelazna.
Marceli powiedział swoje nazwisko i natychmiast został wprowadzony do przedpokoju, który był prawdziwem muzeum rzeźby. Nie zatrzymując się w nim, przeszedł jeden salon czerwono-żółty, potem salon czarno-żółty i przybył nakoniec do salonu żółto-złotego, gdzie lokaj zostawił go samego na pięć