Marceli obracał tę kwestyę na wszystkie strony, przerabiał ją i odrabiał, i zawsze widział, że niepodobna jest przebić muru głową.
Nakoniec, czy nadzwyczajna trudność położenia, w jakiem się znajdował, dodała silniejszego bodźca jego zdolnościom wynalazczym, czy też przypadek sam tylko wskazał mu potrzebny środek — trudno to powiedzieć.
Dość, że nazajutrz, podczas kiedy przechadzał się po parku, oczy jego nagle zatrzymały się na krzewie, rosnącym na jednej z kwater kwiatowych.
Była to roślina niepokaźna wcale, trawiasta, o liściach naprzemian leżących, kończasto-jajowatych i parzystych, z wielkimi czerwonymi kwiatami w kształcie dzwonków jednopłatkowych, osadzonych na kątowej szypułce.
Marceli, który jako amator, był tylko trochę obznajomiony z botaniką, poznał jednak, jak mu się zdawało, charakterystyczną w tym krzewie fizyonomię psiankowatych rodzin. Na wszelki przypadek zerwał mały listek i, przechadzając się dalej, pożuł go lekko.
Nie omylił się. Uczuł wkrótce ociężałość we wszystkich członkach, wraz z początkami nudności, co go przekonało, ze miał pod ręką naturalne laboratoryum belladony, to jest najsilniejszego narkotyku.
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/156
Ta strona została przepisana.