Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Wyrachowanie było dobre, i przewidziany skutek nastąpił, można powiedzieć, mechanicznie.
Szóstego dnia — była to wilia owego fatalnego 13 września — Marceli, nieznacznie spoglądając z ukosa poza siebie, z zadowoleniem spostrzegł, że strażnicy jego robią dla siebie mały zapas liści zielonych.
W godzinę potem widział, jak suszyli je przed ogniem, tarli w swoich szorstkich rękach, a wreszcie mięszali z tytoniem. Zdawali się nawet z góry oblizywać na samą myśl o tym przysmaku!
Czy Marceli zamierzał tylko uśpić Arminiusa i Sigimera ? Nie. Nie o to tylko chodziło mu, by ujść przed ich czujnością. Trzeba było jeszcze znaleść sposób przebycia kanału i wody, która go napełniała, nawet gdyby ten kanał miał kilka kilometrów długości. Marceli wynalazł sposób. Wprawdzie w dziewięciu wypadkach na dziesięć mógł zginąć, ale oddawna już zrobił ofiarę z życia swego.
Wieczór nadszedł, a z wieczorem godzina wieczerzy, potem godzina ostatniej przechadzki. Nierozłączne trio udało się do parku.
Nie tracąc chwili czasu, nie wahając się, Marceli śmiało skierował się w stronę budynku, stojącego wśród drzew, a będącego pracownią modeli. Wybrał jedną z ławek,