oddychać. Marceli używał już ich wówczas, kiedy to usiłował ratować od śmierci małego Karla, syna pani Bauer.
Jeden z tych przyrządów pod ciśnieniem kilku atmosfer naładowany powietrzem, został natychmiast umieszczony na jego plecach. Ze szczypcami na nosie, z główką o rur w ustach, rzucił się w płomienie.
— Nakoniec! — pomyślał sobie. — Mam w rezerwoarze powietrza na kwadrans czasu!.. Dałby Bóg, by mi to wystarczyło!..
Czytelnik domyśli się z łatwością, że Marceli nie myślał wcale o ocaleniu modelu armaty Schultze’a. Z niebezpieczeństwem życia przebył salę napełnioną dymem, pod gradem palących się głowni i płomienistych belek, które jakby cudem nie dosięgły go, i wymknął się drugiemi drzwiami wychodzącemi do parku, w chwili kiedy dach palącego się budynku zapadł z trzaskiem wśród rzęsistego deszczu iskier, które wiatr unosił aż ku obłokom.
W kilka sekund Marceli dobiegł do rzeczki, spuścił się wybrzeżem jej do nieznanego upustu, który uprowadzał tę rzeczkę po za granice Stahlstadt’u, i bez wahania rzucił się do wody.
Szybki prąd pchnął go w masę wody, mającej siedem do ośmiu stóp głębokości. Nie potrzebował kierować się, bo prąd unosił go
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/166
Ta strona została przepisana.