tak, jak gdyby był trzymał nitkę Aryadny. Zaraz też prawie spostrzegł, że znajduje się w wązkim kanale, w rodzaju kiszki, którą wysoka woda rzeczki całkowicie napełniała.
— Jaka jest długość kanału tego? — pytał sam siebie Marceli. — Wszystko od tego zależy! Jeżeli go nie przepłynę w kwadrans, powietrza mi zabraknie i jestem zgubiony!
Marceli zachował zimną krew. Od dziesięciu minut prąd go unosił, kiedy wtem przeszkoda jakaś zatrzymała go.
Była to krata żelazna, ustawiona na zawiasach i zamykająca kanał.
— Obawiałem się tego! — pomyślał sobie Marceli.
I nie tracąc ani sekundy czasu, wyciągnął z kieszeni piłkę i zaczął piłować rygiel przy samej blaszce, w którą tenże był wsunięty.
Pięć minut pracy nie naruszyło rygla. Krata wciąż jeszcze była zamknięta. Marceli oddychał już z wielką trudnością. Powietrze, bardzo rozrzedzone w rezerwoarze, w niedostatecznej ilości wpływało do płuc jego. Szum w uszach, krew w oczach, kongestya w głowie, wszystko wskazywało, że niezwłoczne uduszenie mu grozi! Opierał się jednak, powstrzymywał oddech, by jak najmniej połykać tego tlenu, którego płuca jego nie mogły
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/167
Ta strona została przepisana.