Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Była godzina siódma wieczór.
Ukryte w gęstwinie oleandrów i tamaryszków, miasto rozciągało się z wdziękiem u stóp Cascade-Monnts; małe fale oceanu cicho pieściły jego wybrzeża, marmurem otoczone. Ulice starannie polane, przedstawiały wesoły i ożywiony widok. Lekki wietrzyk łagodnie poruszał wierzchołkami drzew. Trawniki świeżą jaśniały zielonością. Różnobarwne kwiaty rozlewały woń swą do okoła. Domy ciche, spokojne, zdawały się powabnie uśmiechać z pod bieli swojej. Powietrze było łagodne, niebo lazurowe jak morze, które połyskiwało na krańcach alei.
Podróżnik, przybywszy do miasta tego, byłby się zdziwił wyrazem widocznego zdrowia na twarzach wszystkich mieszkańców i ruchem panującym na ulicach. Zamykano właśnie akademie malarstwa, muzyki, rzeźby, bibliotekę, znajdujące się wszystkie w jednym cyrkule; odbywały się w nich doskonałe kursa publiczne, podzielone na małe sekcye, co po zwalało każdemu odnosić istotną korzyść z lekcyi. Tłum, wychodzący z tych zakładów, spowodował pewien natłok; ale żaden wykrzyknik niecierpliwości, żaden głos nieukontentowania nie dał się słyszeć. Na wszystkich twarzach był wyraz spokoju i zadowolenia.
Rodzina Sarrasin’ów zbudowała sobie mie-