Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/209

Ta strona została przepisana.

jego zwróciła się do doktora Sarrasin’a, jego przyjaciół, jego współobywateli!
— Oni! oni! — zawołał.
Z nadzwyczajnem wysileniem dźwignął się na nogi.
Dziesięć mil oddzielało go od Miasta-Francyi, dziesięć mil miał zrobić; bez kolei, bez woza, bez konia, przebyć te pola, które jakby pustynią otaczały Stalowe-Miasto. Te dziesięć mil przeszedł, nie odpoczywając ani na chwilę, i o kwadrans na jedenastą znalazł się wobec pierwszych domów miasta doktora Sarrasin’a.
Afisze, pokrywające mury, zawiadomiły go o wszystkiem. Zrozumiał, że mieszkańcy byli już uprzedzeni o niebezpieczeństwie, które im groziło; ale zrozumiał także, że nie wiedzieli ani jak bliskiem było to niebezpieczeństwo, ani też jakiego dziwnego rodzaju było ono.
Katastrofa, wymyślona przez Herr Schultze’a, miała nastąpić tegoż wieczora, o czterdzieści pięć minut na dwunastą. Było już kwadrans po dziesiątej.
Ostatnie usiłowanie pozostawało jeszcze do zrobienia. Marceli jednym pędem przebiegł miasto i o dwadzieścia pięć minut na jedenastą, w chwili kiedy zgromadzenie miało się rozejść, wdarł się na trybunę.
»Nie za miesiąc, przyjaciele moi — zawołał — ani za tydzień nawet, pierwsze niebez-