Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/243

Ta strona została przepisana.

zdawała się krążyć po nad miastem, którego wysokie kominy jak szkielety sterczały na widnokręgu. Kroki Marcelego i jego towarzysza wydawały odgłos, jak na pustyni. Wrażenie samotności i spustoszenia tak było silne i dojmujące, że Oktawiusz zawołał:
— Dziwna rzecz, nigdy jeszcze nie spotkałem się z podobną ciszą! Możnaby pomyśleć, żeśmy na cmentarzu!
Siódma była, kiedy Marceli i Oktawiusz stanęli nad fosą, naprzeciw głównej bramy Stahlstadt’u. Ani jednej istoty nie było widać na szczycie murów, ani śladu najmniejszego warty, która dawniej w pewnych od siebie odstępach stała, jak słupy ludzkie. Zwodzony most był podniesiony, a przed bramą leżała przepaść szeroka na pięć lub sześć metrów.
Młodzi ludzie godzinę całą strawili, zanim umocowali kawałek liny, zarzucając ją z całej siły na jedną z belek. Kiedy po wielu trudach udało się to nareszcie zrobić Marcelemu, Oktawiusz, zawiesiwszy się na linie, rękami czepiając się jej, dostał się na dach bramy. Poczem Marceli podawał mu z kolei broń i zapasy, wreszcie sam udał się tąż drogą.
Trzeba było następnie przerzucić linę na drugą stronę muru i wszystkie impedimenta spuścić w taki sposób, w jaki je poprzednio