kurzu, wyrzucone w górę, opadały powoli, pokrywając jakby śniegiem te ruiny.
Marceli i Oktawiusz pobiegli do wewnętrznego muru. Ten także zniszczony był na szerokość piętnastu do dwudziestu metrów; po drugiej stronie wyłomu Alzatczyk ujrzał dziedziniec znany mu dobrze, dziedziniec, na którym przepędził niegdyś tyle monotonnych godzin.
Na dziedzińcu nie było również żadnej straży, a zatem łatwo było przebyć kratę, która go opasywała... Młodzi ludzie znaleźli się wkrótce po drugiej stronie kraty.
Wszędzie panowała ta sama cisza.
Marceli przejrzał pracownie, w których koledzy podziwiali niegdyś rysunki jego. W jednym z jej kątów znalazł na desce rysunek machiny parowej, którą był rozpoczął, kiedy z rozkazu Herr Schultze’a został przywołany do parku. W czytelni znalazł znajome książki i dzienniki.
Na wszystkiem była cecha wstrzymanych prac i życia nagle przerwanego.
Dwaj młodzieńcy doszli do wewnętrznej granicy Centralnej dzielnicy i znaleźli się wkrótce u stóp muru, który, jak Marceli sądził, oddzielał ich od parku.
— Czy i tym kamieniom znowu trzeba będzie kazać skakać? — zapytał Oktawiusz.
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/248
Ta strona została przepisana.