Rozsypmy się jak tyraliery!.. Ci zjadacze kapusty mogli się pochować za krzakami!
Oktawiusz i Marceli rozdzielili się i, idąc każdy osobno bokiem drogi, która otwierała się przed nimi, posuwali się z ostrożnością, od drzewa do drzewa, od przeszkody do przeszkody, podług zasad najpierwotniejszej strategii osobistej.
Ostrożność ta bardzo się przydała. Nie uszli stu kroków nawet, kiedy drugi wystrzał dał się słyszeć. Kula zerwała korę z drzewa, które Marceli zaledwie co opuścił.
— Bez głupstw!.. Na ziemię! — rzekł Oktawiusz półgłosem.
I łącząc przykład z przepisem, na kolanach i łokciach podpełzł do ciernistego krzaku, rosnącego koło placu, na środku którego wznosiła się wieża Byka. Trzeci wystrzał skierowany był przeciw Marcelemu, który nie dosyć prędko poszedł za radą przyjaciela, i zaledwie miał czas ukryć się za pniem palmy,
kiedy padł strzał czwarty.
— Szczęście, że bydlęta te strzelają jak rekruci! — zawołał Oktawiusz do towarzysza, od którego dzieliło go ze trzydzieści kroków.
— Cyt! — odpowiedział Marceli ustami i oczami. — Czy widzisz dym, który wychodzi z tego okna, na dole?... Tam się zaczaili zbóje!.. Ale ja z nimi zagram po mojemu!
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/254
Ta strona została przepisana.