się przez szybę, jak gdyby przez dioptryczny przyrząd latarni morskiej, pochodziło z podwójnej lampy elektrycznej, palącej się jeszcze pod dzwonem opróżnionym z powietrza; potężny stos Wolty nie przestał dotąd zasilać strumieniem swoim płomienia tego. Na środku pokoju, przy olśniewającem świetle widać było nieruchomie jak posąg siedzącą ludzką postać, którą łamanie się soczewki powiększało do rozmiarów olbrzymich — był to niby
sfinks na libijskiej pustyni.
Odłamy granatu zaścielały podłogę do koła widma tego.
Nie było wątpliwości! Był to Herr Schultze, którego łatwo było poznać po ogromnej szczęce, po błyszczących zębach; potężny Herr Schultze zabity jedną z tych strasznych maszyn, która wybuchając, zadusiła go a jednocześnie zmroziła strasznym chłodem.
Stalowy król siedział przed stołem, trzymał pióro olbrzymie, wielkie jak lanca, i zdawał się pisać jeszcze! Gdyby nie osłupiałe spojrzenie rozszerzonych źrenic i nieruchome usta, możnaby sądzić, że żyje. Jak te mamuty, znajdywane w lodach północnych stref, trup ten od miesiąca tu był ukryty przed wzrokiem ludzkim. Wszystko do okoła niego było zmarzłe jeszcze; odczynniki zawarte w słojach, woda w odbieralnikach, rtęć w kubku!
Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/261
Ta strona została przepisana.