Nie spodziewał się wcale że fakir nie spuszczał go z oka, szedł za nim niepostrzeżony jak cień cichuteńko by nie zwrócić jego uwagi. Na końcu już tej ludnej dzielnicy, ulice były mniej ożywione o tej godzinie. Główna ulica kończyła się gdzieś na wolnem miejscu, które ograniczone było brzegami Doudhmy.
Był to jakby rodzaj pustyni za miastem. Kilku opuźnionych przechodziło jeszcze tamtędy, lecz widać spieszno im było dostać się do części miasta więcej zaludnionych.
Niedługo i odgłos ostatnich kroków już ucichł, a Indyanin niespostrzegł się wcale, że sam jeden tylko szedł nad brzegiem rzeki.
Fakir śledził go ciągle wybierając miejsca najbardziej przyciemnione, czy to pod cieniem drzew czy to prześlizgując się po pod ciemne mury ruin tu i owdzie porozrzucanych. Ostrożność ta fakira wcale nie była zbyteczną, księżyc właśnie wychodził z poza chmur i rzucał swe blade światło w przestrzeni. Indyanin mógłby był zauważyć, że był śledzony, a nawet docierany coraz bliżej, chociaż kroków fakira nie zdradzał najlżejszy nawet szelest, gdyż ten boso przesuwał się raczej niż szedł w ślady Indyanina.
Tak upłynęło pięć minut, Indyanin zbliżył się prawie machinalnie do nędznej łódki, w której zwykle noc przepędzał.
Szedł jako człowiek przyzwyczajony odwiedzać co wieczór to miejsce osamotnione. Zatopiony był cały w tej myśli, że nazajutrz uda się prosto do namiestnika. Nadzieja że pomścić się będzie mógł na bogaczu, który wcale nie był dla niego uprzejmym podczas niewoli, przyłączona do dzikiej rządzy zyskania nagrody, czyniła go ślepym i głuchym na wszystko.
Najlżejszego nie miał nawet przeczucia o niebezpie-
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/015
Ta strona została przepisana.