czeństwie, na jakie go naraziło nieostrożne jego odezwanie się wśród tłumu, niewidział fakira zbliżającego się doń coraz bliżej a bliżej.
W tem nagle jak tygrys tenże rzucił się na niego, a promień księżyca odbił się na stali sztyletu.
Indyanin uderzony gwałtownie w pierś zachwiał się i potoczył na ziemię.
Jednakowoż choć cios wymierzony był ręką wprawną, nieszczęśliwy niezostał jeszcze zabity. Kilka słów nawpół niewyraźnych wymknęło się z ust jego równocześnie ze strumieniem krwi. Morderca nachylił się, podniósł głowę dogorywającej ofiary, i odwracając się tak że promienie księżyca oświetlały mu twarz.
— Poznajesz mnie? — rzekł.
— To on, szepnął Indyanin.
I imię straszliwe fakira miało być ostatniem jego słowem, gdy tymczasem skonał. Za chwilę ciało Indyanina znikło w nurtach Doudhmy, która nigdy już nie miała je zwrócić.
Fakir poczekał aż ucichły ostatnie pluskania wody, wrócił swą drogą, przeszedł puste miejsca, później przedmieście, które poczynało już się wyludniać, i szybkim krokiem skierował się ku jednej z bram miasta.
Ale bramę tę zamykano właśnie gdy się zbliżał do niej. Kilku żołnierzy z armii królewskiej strzegło przejścia. Fakir nie mógł już opuścić Aurungabad jak sobie tego życzył.
— Muszę jednakowoż wyjść, a to nawet tej nocy... lub nie wyszedłbym już z niego nigdy! — mruknął sam do siebie.
Zawrócił się więc znowu, szedł wzdłuż murów wewnątrz i dwieście kroków od bramy usiłował wyleść na wierzch wału.
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/016
Ta strona została przepisana.