Szczyt wału na zewnątrz miasta wznosił się o jakie pięćdziesiąt stóp po nad fosą wykopaną pomiędzy szkarpami. Był to mur prostopadły bez gzymsu, nawet chropowatości żadnej, któraby mogła służyć w danym razie za punkt oparcia. Zdawało się rzeczą niepodobną żeby człowiek mógł zesunąć się po muru tego gładkiej powłoce. Po sznurze możnaby było może próbować złazić, ale pasek, którym opasany był fakir był ledwie kilka stóp długi, a zatem nie mógł wystarczyć aż na dół.
Fakir zatrzymał się chwilę, spojrzał naokoło siebie, i rozważał co mu czynić wypadało.
Na szczycie wału okrągliło się kilka kopuł z zieleni drzew otaczających jakby wieńcem zielonym Aurungabad do koła.
Z zieleni tej wystawały długie giętkie gałęzie, za które możnaby uchwycić chciawszy się dostać choć z wielkiem niebezpieczeństwem na dół fosy.
Fakir skoro tylko przyszła mu ta myśl, nie wahał się długo. Rzucił się na drzewo, i za chwilę widać go było z drugiej strony muru wiszącego na długiej gałęzi, która uginała się coraz bardziej pod tym ciężarem. Kiedy się już gałęź dostatecznie ugięła i dozwoliła dotknąć muru, fakir spuścił się pomału, jak gdyby po linie z węzłami, tak dostał się aż do połowy muru, ale jakie trzydzieści stóp przedzielało go jeszcze od ziemi, na której potrzeba było stanąć, ażeby umożebnić ucieczkę.
I tak uwieszony na rękach wisiał w powietrzu szukając nogami bodaj jakiego szczerbu, któryby mógł służyć mu za punkt oparcia...
W tem jak błyskawica przeleciało coś w powietrzu. Wystrzały zahuczały, zbiega ujrzeli żołnierze na warcie, dali ognia, ale strzały chybiły, tylko kula jedna trafiła
Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/017
Ta strona została przepisana.