Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/027

Ta strona została przepisana.

Tacy to byli towarzysze sir Edwarda Munro. Pułkownik lubiał słuchać ich sporów różnych, a wieczne ich ścieranie się sprowadzały niekiedo[1] rodzaj uśmiechu na usta jego.
Pragnieniem wspólnem obydwu tych poczciwych towarzyszy było namówić pułkownika do jakiej podróży, któraby go rozerwała. Kilka razy proponowali mu żeby jechał na północ półwyspu, namawiali żeby przepędził kilka miesięcy w okolicach tak zwanego „Sanitarium” gdzie bogaci anglo-indyanie chronili się chętnie podczas wielkich upałów. Pułkownik zawsze opierał się temu.
Co do podróży, którą Banks i ja zamierzaliśmy odbyć, to już przeczuwaliśmy jak zostanie przyjętą. Tego właśnie wieczora kwestya ta znowu była na porządku dziennym. Wiedzieliśmy że kapitan Hod na serjo myśli odbyć pieszo wielką wycieczkę do północnych Indyi. Jeżeli Banks nie lubiał koni, to Hod znowu nie lubiał kolei żelaznych. Byli więc obaj na równi. Sposób ostateczny byłby podróżować, czy to w powozie czy w lektyce, lecz wedle swej woli, o godzinach, w których się podoba, co zresztą możebne na dobrych gościńcach porządnie utrzymywanych w Indostanie.
— Nie mów że mi o waszych wozach z wołami, ani o waszych wołach z garbami! wykrzyknął Banks. Gdyby nie my, bylibyście się jeszcze posługiwali temi landarami, które w Europie zarzucono już od pięciuset lat!
— Ech, Banks! odparł kapitan Hod, więcej one warte jak wasze wagony i wasze furgony! Ogromne woły białe, które doskonale pędzą galopem, a które można zmienić co dwie mile na każdej stacyi pocztowej...

I które wloką za sobą coś jakby statek na czterech

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niekiedy.