— A! to ty, Dandu-Pant, odpowiedział Indyanin i zdmuchnął latarkę.
— Ja, bracie.
— Czyżby?...
— Najpierw jeść, rozmowa na potem, odrzekł Nana. Ani do jedzenia, ani do rozmowy światło nie potrzebne, weź mnie za rękę i prowadź.
Indyanin ujął jego rękę, wprowadził do małej krypty i pomógł położyć się na posłaniu z suchej trawy, które sam opuścił przed chwilą, zbudzony gwizdnięciem fakira.
Indyanin ten, dobrze widać obeznany z ciemnem schronieniem i umiejący się w niem kierować znalazł prędko swój mały zapas żywności, to jest chleb a raczej rodzaj siekaniny z kurcząt, zwanej „murgis” bardzo rozpowszechnionej w Indyach i flaszkę obejmującą pół kwarty tego ognistego płynu zwanego „arak”, który otrzymuje się przez dystylacyą soku kokosowego.
Nana Sahib jadł i pił nie mówiąc ani słowa, umierał ze znużenia i głodu. Całe życie jego ześrodkowało się w oczach, błyszczących w ciemności jak źrenice tygrysa.
Indyanin siedział nieruchomy, czekając aż Nababowi podoba się przemówić. Był to Balao Rao, rodzony brat Sahiba.
Balao Rao, o rok starszy od Dandu-Panta, był tak nadzwyczaj do niego podobny, iż można było wziąć jednego za drugiego. Pod względem moralnym nic także nie różnili się od siebie. Obaj pałali jednakową nienawiścią do Anglików, odznaczali się jednaką, do zuchwalstwa posuniętą odwagą, chytrością i podstępnością, jednaką dzikością i okrucieństwem: była to jakby jedna dusza w dwóch ciałach.
Przez cały czas powstania nie rołączali[1] się z sobą;
- ↑ Błąd w druku; powinno być – rozłączali.