Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/056

Ta strona została przepisana.

— Nie, odrzekł Nana Sahib. Dotrzemy do gór Satpurra, których najmniejsze zakręty i wąwozy są mi doskonale znane, tam możemy żartować sobie z wszelkich poszukiwań policyi angielskiej. A potem to ziemia wiernych naszych sprzymierzeńców, tam będę mógł oczekiwać przyjaznej chwili wśród ludności górskiej zawsze gotowej do powstania.
— A więc ruszajmy! zawołał Balao Rao. A! przyobiecali 2.000 funt szter. temu coby cię oddał w ich ręce! myślą, że dość wyznaczyć cenę na głowę, aby ją ująć...
— O! nie dostaną jej — odrzekł Nana, nie traćmy chwili czasu, w drogę bracie mój!
Balao Rao szedł pewnym krokiem przez ciasny korytarz wydrążony pod podłogą świątyni; doszedłszy do otworu kryjącego się po za ogromnym grzbietem kamiennego słonia, wysunął ostrożnie głowę, rozejrzał się w około i dopiero przekonawszy się, że nigdzie nie ma nikogo, wyszedł powoli z kryjówki. Potem przeszedł ze dwadzieścia kroków, znowu obejrzał się na wszystkie strony, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, gwizdnął dając znak bratu, że wyjść może.
Niezadługo dwaj bracia opuścili tę sztuczną pół mili długą dolinę, pełną galeryi, sklepień, wydrążeń, w niektórych miejscach piętrzących się bardzo wysoko. Unikali starannie tych bungalów pełnych zawsze pielgrzymów i podróżnych wszelkich narodowości, przybywających dla ujrzenia cudów Ellora i minąwszy wieś Rauzah, dostali się na drogę łączącą Adjuntah z Boregani.
Odległość z Ellora do Adjuntah wynosiła 50 mil (około 80 kilometrów), ale Nana Sahib nie był już teraz owym zbiegiem piechotą uciekającym z Aurungabad. Jak to powiedział Balao Rao, na drodze czekały na nich trzy