dawał się słyszeć, tylko strumień płynący w głębi parowu szemrał tajemniczo.
Cichy ten szmer uwydatniał się coraz więcej i nareszcie w istny ryk zamienił, gdy dojechali do wodospadu Satkhond spadającego z wysokosci[1] 50 sążni, szarpanego wystającemi kantami skał kwarcowych i bazaltowych. Płynny pyłek unosił się w wąwozie, i gdyby księżyc świecił, pyłek ten błyszczałby siedmioma kolorami tęczy, wśród tej pięknej wiosennej nocy.
Nana Sahib, Balao Rao i Kalagani przybyli do oznaczonego miejsca. Na zakręcie wąwozu ukazała się dolina bogata w arcydzieła budhickiej architektury. Tam na murach tych świątyń bogato zdobnych w kolumny, rozety, arabeski, werandy, zaludnionych olbrzymiemi postaciami zwierząt fantastycznych kształtów, wśród których powydrążano ciemne celki będące niegdyś mieszkaniem kapłanów, stróżów tych miejsc świętych, artyści mogą po dziś dzień podziwiać niektóre freski, wyglądające jakby wymalowane były wczoraj. Przedstawiają one uroczystości królewskie, processye religijne, bitwy, w których przedstawiona jest wszelka broń ówczesna, znana w Indyach w początkach ery chrześcijańskiej.
Nana Sahib znał wszelkie kryjówki tych tajemniczych pieczar, i niejednokrotnie w niebezpiecznych dniach powstania, on i towarzysze jego ścigani przez wojska królewskie, szukali w nich schronienia. Galerye podziemne łączące je z sobą; najciaśniejsze tunele przebite w skale, kręte przejścia krzyżujące się na wszystkich rogach i tysiączne rozgałężenia tego labiryntu, znał tak doskonale, że nawet bez światła mógł kierować się w nich i nie zbłądzić.
To też pomimo ciemności jak człowiek pewny siebie, Nana zdążał wprost do jednego z mniejszych wydrążeń,
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wysokości.